czwartek, 9 września 2010

sinusoidy, surfing i mercury prize czyli wakacje dla opornych\\

hej! pamiętacie nas jeszcze?
Bo my o fafafararara troszkę zapomniałyśmy w letnie dni, ale jesień za oknami, zaczynamy studia, więc żeby mieć dobrą wymówkę do nieuczenia się zaczynamy pisać. Josi coś dla was tworzy, mam nadzieję, że bardziej intensywnie niż relację z The Dead Weather... ja tymczasem postanowiłam podsumować najważniejsze dla mnie muzyczne wydarzenia i wydawnictwa tego lata. Gotowi?

Na pierwszy ogień idą Foals czyli kapela, która jak nic innego na świecie kojarzy mi się z latem. Co nie zmienia faktu, że słucham jej także wiosną, jesienią, a w szczególności zimą. Łąki, kwiaty, motyle, zachody słońca, przyszłość (nigdy przeszłość), niesamowite umiejętności, podróże jak najdalej, ucieczki od teraźniejszości, znikanie i pojawianie się, kolejne szpitale, Miami, złoto, ciche bicie serc, sinusoidy, dzieci, złoto, czarne złoto, spadające gwiazdy, nieco halucynogenna teraźniejszość, eksplozje, astronauci i inne. Czaszek nie ma więc psychodelią tego nie nazwiemy, a przynajmniej znam takich, którzy nie nazwą. Foals co prawda w wakacje nic nie wydali, ale zagrali kilka genialnych festiwalowych koncertów (Leeds, Reading, Pukkelpop, Fuji). Zostali także nominowani do prestiżowej Mercury Prize. Wygrali The xx. To chyba dobrze, Foals są zbyt indie na Mercury Prize...



Teraz pan, który podczas wakacji wydał dwa genialne floorfillery. Mowa oczywiście o panu Marku Ronsonie. Tak, właśnie o nim! Pan perfekcja. Człowiek dla którego chętnie nauczę się francuskiego. Ronson wie, co jest modne i idealnie wpasowuje się w klimat. Jest boom na vintage i proszę ukazuje się 'Bang, Bang, Bang' nagrane wspólnie z Q-Tip'em (którego część was może kojarzyć z którejś tam edycji Openera) i elektronicznym duetem MNDR (czty.mandar). Z teledyskiem, w którym Mark przenosi się w czasie do lat osiemdziesiątych i wraz z ziomkami kręci epicki melanż. Jest hype na rowery i co robi Mark? Bierze wokalistę brytyjskiego The View - Kyle Falconera i nagrywa 'The Bike Song'. W teledysku jeździ na rowerze i prezentuje swoją platynową fryzurę na Morrisseya, podrywając z Kyle'm dziewuszki ubrane w vintage ciuszki. Wow! Przestań z tą perfekcją, Mark! Przestań!



A tak serio, to dawno nie mieliśmy do czynienia z tak utalentowanym producentem. Wie co się sprzeda, przewiduje trendy, ale w przeciwieństwie do czysto mainstreamowych Timbalanda czy innych wielkich show bizu, potrafi zmusić nas do tańca czymś innym niż 'pokaż cycki i trzęś tyłkiem, suko'. Jest seksowny, ale nie wulgarny, ma klasę i styl angielskiego gentlemana. Z niecierpliwością czekam na jego najnowszy album 'Record Collection', który ukaże się 27 września. Gościnie z Markiem Ronsonem & The Business Intl wystąpią między innymi Ghostface Killah, Wiley i (oh, mój boże! tak!) Jamie Reynolds, o którym za chwilę.

Ale najpierw chciałabym jeszcze wspomnieć o innym floorfillerze, który w te wakacje zawrócił mi w głowie, a mianowicie o 'After Dark', The Count And Sinden z Blaine i Willim z Mystery Jets na featuringu. Zapętlałam ten hicior godzinami! I znowu muszę pochwalić panów za klimatyczny i zabawny teledysk. Szacun dla tancerzy, którzy w nim występują, za zabawne, old schoolowe ruchy, których nie idzie powtórzyć, nawet po pijaku. Nie to żebym próbowała. I fenomenalny Willy, który samego siebie przeszedł rzucając zalotne spojrzenia w stronę telewidzów. Z debiutem The Count And Sinden nie udało mi się jeszcze zapoznać, ale po takim singlu na pewno wcześniej czy później się do niego dorwę.




A teraz wróćmy do wspomnianego wcześniej Jamiego Reynoldsa (mojego przyszłego męża) i jego równie wspaniałych kolegów: Jamesa, Simona i Stefana z zespołu Klaxons. Moim faworytom nareszcie udało się wydać drugą studyjną płytę zatytułowaną 'Surfing The Void'. I owszem było gadanie, że materiał będzie słaby, bo wytwórnia odrzuciła pierwotną wersję i w ogóle druga płyta zespołu, który za pierwszą dostał Mercury Prize musi nie wyjść. Niespodzianka! Klaxons przygotowali dla nas całkiem ciekawy materiał. Zacznę od pochwalenia artworku. Boże, kto wpadł na pomysł okładki płyty? Charakterystyczna, intrygująca, genialnie współgra z tytułem płyty. Równie ciekawa jest okładka do pierwszego singla z 'Surfing The Void' czyli 'Echoes'. Grafika przestawiająca zjazd rodzinny Klaxonsów? To chyba najbardziej odpowiedni termin dla określenia tego zdjęcia. Fenomenalne, oryginalne pomysły. Będąc przy 'Echoes' trzeba także pochwalić teledysk (coś dużo fajnych teledysków ostatnio). Popatrzcie sami!



Jeżeli chodzi o samą płytę to bardzo, bardzo na nią czekałam. Zastanawiałam się co Klaxonsi zrobią z etykietką 'nu rave', którą przypięły im z okazji pierwszej płyty media, z NME na czele. Oczywiście nazwanie muzyki Klaxons 'nu ravem' było nie tyle trafne, co wygodne, bo muzykę zespołu trudno jednoznacznie zdefiniować. (Jak mi ktoś powie, że takie np: 'Golden Skans' to 'nu rave', to się załamię nerwowo). Chłopcy, brzmią nadal bardzo charakterystycznie. Słychać jednak postęp. Na płycie są utwory do tańca, makabryczne kompozycje w których Jamie i James drą się niemiłosiernie (tytułowe'Surfing The Void'), ale są też romansidła takie jak moje ulubione 'Twin Flames' ze wspaniałym tekstem. Są także kawałki takie jak 'Cypherspeed' psychodeliczne, jakby rodem z jakiegoś starego horroru. Szczególnie podobają mi się zmiany nastroju na tej płycie. Z 'Venusia', które jest spokojnym, pet shop boys'owym utworem, brutalne przejście w iście katastroficzny 'Extra Astronomical'. Dalej jest urocze 'Twin Flames' i 'Flashover', które znów kopie tyłek i jest o jakimś spotkaniu z ufo(?).
Podsumowując mój bardziej lub mniej jasny wywód: sinusoidalna budowa albumu, wspaniałe linie basu, psychodeliczne, intrygujące i inspirujące teksty, oryginalny artwork, wielka, gejowska, śpiewająca falsetem wiewiórka z głupią fryzurą (tak mam na myśli Jamiego). Zdecydowanie jestem na TAK! Klaxons dali radę. Nagrali dobrą płytę, do której zdecydowanie będę wracać.

Inną płytą, która zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie w tym roku jest debiutancka płyta amerykańskiego indie - rockowego The Drums, zatytułowana po prostu 'The Drums'. Kojarzy mi się ona z filmem 'The Endless Summer'. To taki dokument o serferach, którzy w latach sześćdziesiątych postanowili okrążyć świat w poszukiwaniu idealnych miejscówek do pływania na deskach. Bardzo pozytywny i zabawny film. Dokładnie tak jak The Drums.

Drumsi są zespołem jakie kochali nasi dziadkowie. Grają muzykę jakiej słuchali nasi dziadkowie, wyglądają tak jak wyglądali nasi dziadkowie. Założe się, że gdyby, któraś z pań przedstawiła takiego np. Joniego swojej babci, ta pękałaby z dumy i uwielbienia. Płyta jest prosta, ale urocza. Wesołym melodiom towarzyszą, przyziemne lecz często romantyczne teksty, klaskanie, chórki typu 'uuuuu' czy 'tututu'. Niby nic odkrywczego, takie indie granie z u-sa, niby ten sam pies co Vampire Weekend, ale budzą chłopcy moją sympatię swoim 'it's forever, baby, it's forever'. Och, jak łatwo mnie kupić jak gra się indie i jest się surferem! A jak wbija się przez okno na plan teledysku i odstawia taki performance jak Jonathan... obczajcie motyw: wejście > okulary > fryzura > zaczyna śpiewać > epicki krok odstawno - dostawny (1:10).



Z mniej przyjemnych wydarzeń. 19 sierpnia na zawał serca zmarł podczas festiwalu Pukkelpop Michael Been. Nie muszę chyba go specjalnie przestawiać. Człowiek, który zawsze stał pomiędzy Peterem, a Robertem i wspomagał zespół nie tylko jako dźwiękowiec i producent, ale także jako ojciec i przyjaciel. Jest nam z tego powodu niewymownie przykro.


PS: Tak, dałyśmy się nabrać na przyjazd BRMC do Polski w Maju 2011...

Można by jeszcze wiele pisać, jeżeli chodzi o muzyczne wydarzenia tego lata. Ja chciałabym jeszcze opowiedzieć o Orange i Coke, czyli festiwalach, które odwiedziłyśmy w tym roku. a mamy co przeżywać!

x

środa, 7 lipca 2010

eee panie, czyli ostatni zjazd na łotwie\\

Open'er, Open'er i po Open'erze. W moim wykonaniu krótko, ale intensywnie. Z beforem na plaży i afterem, zwanym także 'melanżem ostatecznym', który zaczął się w czerwonym namiocie, a skończył się w moim przypadku wczoraj, oficjalnym zdjęciem openerowej bransoletki. I w tym miejscu wielkie yoł, a także wielkie 'eee panie!' dla całej wspaniałej ekipy melanżu ostatecznego. Przypadkowe spotkania w 250 tysięcznym tłumie rządzą (tak Natalia, mowa o Tobie). A jak na kogoś w takim tłumie wpada się przypadkiem kilka razy (tak, mówię o Łotyszach) to musi być przeznaczenie!


before na plaży

A propos Łotyszy. Czy nie uważacie, że pisząc inwokację do 'Pana Tadeusza' Mickiewicz się pomylił? Powinno być 'Łotwo ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile Cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto Cię stracił...". Pomylił się też wcześniej w Konradzie Wallenrodzie, bo założę się to wcale nie Litwini wracali z nocnej wycieczki, tylko Łotysze z nocnej wracali imprezy. Panie Adamie! Po latach prawie 200, znalazła się KOBIETA, która Pana poprawia! Pan był ponoć wieszczem narodowym! Dlaczego Pan kłamał? Przecież to Łotysze rozkręcają imprezę. Eeee, Panie! Zapewne Pan na Open'era nie jeździł.

Były też koncerty. Ale średnio mi się chce pisać o koncertach. Jest tyle recenzji chociażby na lascie, że rzygać się chce. Czytałam kilka z nich. W większości są bardzo zabawne. Och, jak mnie cieszą spostrzeżenia tych recenzentów! The Hives to nie to samo co Mando Diao? Naprawdę? O kurwa, nie żartujcie?! Bystrzaki... Nieważnie. W paru słowach o The Hives.


Było tak. Stoję sobie spokojnie w grupie znajomych pod sceną. I nagle pojawiają się ONI! W strojach marynarzy! W tym właśnie momencie zapomniałam o swoich zdezorientowanych towarzyszach i z piskiem rzuciłam się do przodu by być jak najbliżej sceny. Euforia - to chyba słowo, które jest najbliższe określenia stanu w jakim się znajdowałam. Gdy zaczęli grać. Jak Pelle zaczął swoje 'przemowy', moja radość nie miała granic. Nareszcie mogłam wszystkie teksty wykrzykiwać i nikt nie patrzył na mnie jak na debila. Więc darłam mordę jak głupia. Najlepsza była jednak Josi, która w środku setu wyznała mi, że zaraz się popłacze... Spoko.
Wracając do przemówień Pelle. On chyba naprawdę uważa się za króla Szwecji czy coś, bo jest tak pewny siebie, że wręcz zarozumiały! Nie szczędził pochwał sobie ani reszcie zespołu. Kazał nawet publiczności wołać o bisy, a oszołomiony tłum zgodnie wołał 'one more! one more!' Poza tym uraczył nas opowieścią o tym, jak to on i jego szanowni koledzy przyjechali do Polski na końskich grzbietach. Pozdrawiam.

weeee!

The Hives grali bardzo energetyczny set. Odkrywcze, wiem, ale co ja mogę o nich powiedzieć jak nie to, że są pieprzonym wulkanem energii? Bandą szaleńców z ADHD, nawet ci grubsi członkowie (btw. oni muszą naprawdę sporo jeść skoro nie chudną podczas trasy...). Chris i to, co on wyczynia z pałeczkami to istny meisterstuck. Dr. Matt Destruction na basie jest niesamowity. Vigilante jest czarujący i nie zdjął marynarki podczas koncertu. I wreszcie Howlin' Pelle Almqvist. Oczy szaleńca. Ludzie, on jest z 1978 roku (mój ulubiony rocznik) czyli ma 32 lata, kondycji i pokładów energii większość polskiej młodzieży może mu pozazdrościć. Jak on się drze. Jak on się rusza (epicki taniec pupką, hell yeah!). Jak bardzo jest pewny siebie. Jak bardzo go pożądasz! Tak, Ty! Jak się jarasz gdy zaczyna rozpinać koszulę na scenie! Hallelujah!


Jednak. Moje marzenie się nie spełniło, gdyż Nicholaus Arson nie stawił się na miejscu zdarzenia z powodów zdrowotnych, więc uznaję koncert The Hives jako niezaliczony. Muszę KONIECZNIE wybrać się jeszcze raz!



O Ded Łeder nie chce mi się pisać, poza tym Josi bardzo chciała. Powiem tylko tyle: Alison - kiedyś, w jakimś ciemnym barze, przyjebie Ci tak, że nie wstaniesz. Jesteś denerwującą ropuchą, której little tornado pierdolnęło we włosy.
Jack White - nie pij tyle. Albo dobra, pij i tak ci dobrze wychodziło.(Szczególnie I blink.I Eye.My eye blink.Lie. Manipulate!) I buty masz fajne. I wyjeb Alison.
Jack Lawrence - chcę poznać Twojego fryzjera.
Dean - och, ach Dean!

Potem był jeszcze Fatboy Slim, ale o nim to już w ogóle nie chce mi się pisać. Josi też pewnie nie. Chodzi plotka, że 400 dresów ze Szczecina przybyło na jego 'koncert'.



A to fragment koncertu The Hives. Zwróćcie uwagę na:
1. Przemówienia Pelle.
2. Chrisa i pałeczki.
3. Epicki taniec pupką.
4. Buziak dla fana, który próbował wbić na scenę.
5. Ilu nie mężczyzn i nie kobiet było na Open'erze lub ile nieogarniających osób było na Open'erze.
6. Ludzi klaszczących na klęczkach.
7. Skromność Pelle.

Na sam koniec anegdotka: Idziemy z Josi po Gdyni, a jakaś mana do kolesia z tekstem 'o! Wiesław! o 17 de HIWS, idziemy na to?'
Facepalm ostateczny.

O nie! Jednak nie! Ktoś na lascie pyta jak zdjąć openerową bransoletkę...


Jag älskar dag!

czwartek, 1 lipca 2010

open'er troll\\


Pamiętam dokładnie minę mojej mamy, gdy oświadczyłam jej w 2006, że jadę na Heineken Open'er Festiwal zobaczyć koncert Franz Ferdinand i jeśli mi na to nie pozwoli, to zrobię to bez jej zgody. Miałam wtedy 15 lat. Widząc moją zdeterminowaną minę, mojej mamuni nie pozostało nic innego niż zarezerwowanie sobie pokoju w hotelu (Orbis, potem jeździłam windą z CKOD) i czekanie na mnie do później nocy, aż uda mi się wrócić. A ja szalałam przy Placebo, Pharrellu Williamsie pierwszego dnia i Skin, Franzu, a także Scissor Sisters, którzy zrobili na mnie wtedy ogromne wrażenie. Leżałam potem na trawie, z moją znajomą i niemalże płakałam, że już nigdy nie będzie mi dane zobaczyć Franz Ferdinand na żywo. Pamiętałam o tym dwa lata później, gdy czekałam na nich podekscytowana, jak na nastolatkę przystało, na balkonie 'Stodoły'. Od tego czasu widziałam Franz Ferdinand sześć razy w pięciu różnych miastach, w trzech krajach, a na Open'erze jestem co rok.


W 2007 było równie wspaniale. Grali między innymi: Bestie Boys, Bloc Party (och, zachód słońca!) i Muse, którego nigdy nie zapomnę! Mój brat, którego wspaniałomyślnie na ich koncert zabrałam i który o mało nie wytrzymał do Muse, zapewne się ze mną zgodzi, że to co chłopaki zrobili na scenie i ze sceną jest nie do opisania. Miliony świateł, hipnotyzujących wizualizacji i perfekcyjnie, naprawdę prawie bezbłędnie grający zespół doprowadziły mnie do łez wzruszenia (Bliss) by za chwilę wyzwolić we mnie nieokreślone pokłady energii! Och, nie mogę się sierpnia doczekać! Widziałam po Muse naprawdę sporo koncertów, ale takie show dają tylko ONI. Nie podoba mi się kierunek twórczości jaki sobie ostatnio obrali, ale za pierwsze cztery płyty i za ich gigi, podczas których wszystkie wizje Matta Bellamy stają się rzeczywistością chylę czoła. Uwielbiam Muse.


Dalej 2008 wyjątkowy, bo pierwszy w duecie z my favourite gig fellow czyli z Josi i naszą wspólną, niesamowitą kumpelą Olgą. Czy to były nasze pierwsze wspólne koncerty, Aś? Josi nie do końca ogarniała o co mi kamman, jak z wypiekami na twarzy opowiadałam jej jak to fajnie jest na Open'erze, ale od czasu gdy ją tam zaciągnęłam też jest na Babich Dołach co rok. W line upie m.in.: The Chemical Brothers, Jay-Z, The Raconteurs, Editors, Sex Pistols, Goldfrapp, The Cribs i mój highlight: Interpol. Banksy i koledzy zaczeli od 'Pioneer to The Falls'. Razem z zespołem zaczęli fani, którzy odśpiewali kawałek tak głośno, że Paul momentami był przez nich zagłuszany. Josi się to nie podobało, jednak ja i fani byliśmy wniebowzięci, widząc wzruszenie malujące się na twarzy Paul'a. Poza tym to dostałam kciuka od Daniela na koniec koncertu i nie raz miałam łzy w oczach. Kolejne co pamiętam: wizualizacje The Chemical Brothers- wow! Klaun pojawiający się na telebimach był bardzo realistyczny, momentami przerażający. Niesamowite! Editors zaliczyli dobry set. Sex Pistols... . Jack White był. Wyszedł na scenę i rzucił na przywitanie 'Do widzenia, Polska!'. Bo on Polakiem jest... Prawie. Josi piszczała w pierwszym rzędzie, ja w ostatnim z bólu bo sobie coś z nogą zrobiłam.

Wreszcie 2009. Taaa. Muzycznie i line up'owo: wow, ale zafundował mi akcję, po której nie rozmawiałam z pewnymi osobami rok! Z innymi, nadal nie gadam. Spoko. W wow line up'ie: Kings of Leon, Arctic Monkeys, Placebo, The Prodigy, Lily Allen, The Kooks, Pendulum, Gossip, The Ting Tings, White Lies. Mój highlight: Late Of The Pier, dla których olałam Arktyczne Małpy i nie, nie żałuję tego co zrobiłam bo Alex i jego koledzi zawiedli i nie, nie chodzi tu o to, że padło nagłośnienie (kilka razy), a o to, że po prostu dali ciała. Nie dali za to ciała Placebo, których słabo wspominałam z pierwszego Open'era. The Kooks na plus, bawiliśmy się na nich z grupą wspaniałych ludzi, którzy bardzo chcieli 'do Luke'a' i pokazywali jak bardzo 'kochają de kuks'. Caleb Followil natomiast przykleił sobie kostkę do czoła. Nagrodę na najbardziej urocze gwiazdy festiwalu zdobyły Lily i Beth <3


za zdjęcie Late of the Pier dziękuję Marcinowi Bąkiewiczowi

Nadszedł rok 2010. Tym razem wybieram się tylko na czwarty dzień festiwalu. Dlaczego? A co miałabym oglądać np. dzisiaj, w czwartek? Pearl Jam? Ben'a Harper'a? Ja jebię, Łąki Łan? No thanks. Ewentualnie zobaczyłabym Yeasayer. W piątek - tylko Klaxons i to jedyny zespół, którego żałuję, że nie zobaczę. W sobotę jest w sumie Kasabian, ale oni po pierwsze zazwyczaj słabo wypadają w plenerze. Po drugie widziałam ich ostatnio w Berlinie, a od tego czasu nic nowego raczej nie stworzyli. Dochodzimy do niedzieli. Na koncert The Hives czekałam parę dobrych lat, więc raczej nie odpuszczę. No i będzie Jack Lawrence, z kolegami! I ten polaczek od 'do widzenia, Polska!' może powie coś równie zabawnego. Na to, że line up jest wyjątkowo słaby wskazuje także sprzedaż biletów z polem namiotowym (w tamtym roku wysprzedały się w kwietniu, w tym dwa tygodnie temu...). I to, że pan Mikołaj Ziółkowski musiał na World Stage przerzucać w ostatniej chwili Polskich wykonawców, żeby coś się w ogóle na nich działo. Może trzy festiwale to za dużo dla biednego Alter Artu? Co zagra przed Muse, Ziółku? Mam nadzieję, że to dźwigniesz i mnie zaskoczysz. Pozytywnie zaskoczysz... Dla porównania Pukkelpop > jak dla mnie kombos roku, Benicàssim czy nawet Pohoda Festival.
Sorry Open'er, you've lost this year.

Jednak. Gratulacje dla Alter Artu. Stworzyli w Polsce festiwal, na którym panuje świetna atmosfera. Na który przyjeżdżają ludzie z całego świata. I zazwyczaj nie ma siary. 2010 uznaję za potknięcie, wypadek przy pracy.

Panie Mikołaju Ziółkowski - uwielbiam Pana i serdeczne dzięki!

niedziela, 27 czerwca 2010

it's all fair game, anyway\\

Od małego miałam słabość do zespołów z kobietami na wokalu. Zaczęło się oczywiście od Spice Girls. Potem było już lepiej. Przewijali się: No Doubt, The Distillers, Garbage, The Long Blondes, Those Dancing Days czy Music Go Music, o których na pewno gdzieś jeszcze wspomnę. Dzisiaj jednak będzie o moich nowych ulubienicach. The Like.


Te urocze kobietki z Los Angeles wydały właśnie swój drugi album zatytułowany 'Release Me'. Z tej okazji postanowiły zmienić swoją stylówkę. Zmienić? O nie! Zburzyć i zbudować na nowo. Za czasów debiutu 'Are you thinking what I'm thinking?' wyglądały jak każdy inny indie girlband. Czyli tak...


Teraz nie mogę się na nie napatrzeć! Jakby właśnie przeniosły się w czasie z lat sześćdziesiątych do współczesności. Uwielbiam ich zespołowy image! Są przepiękne, są zrobione. I za nim napiszę o ich muzyce MUSZĘ wkleić kilka fot zespołu.



Czyż nie są urocze?
Oprócz tego, że wyglądają, dają czadu. Na płycie 'Release Me' znajduje się 12 utworów utrzymanych - zgodnie ze stylówką w klimacie lat sześćdziesiątych. Warto zwrócić uwagę na to o czym traktują ich piosenki. Z Berg (córka tego Tomy Berga od BRMC) w swoich tekstach jest bardzo kobieca. Nie jest jednak kolejną biedną i porzuconą ofiarą mężczyzn. To ona rzuca ('Release Me'), walczy o związek ('I can see it in your eyes'), a gdy trzeba wścieka się niemiłosiernie ('Wishing he was dead'). Jest także moje ulubione 'Trouble in pardise' w którym stwierdza, że skoro nie wychodzi Ci z tym facetem daj mi szansę być z nim szczęśliwą. Teksty na całej płycie wydają się być bardzo szczere i prostolinijne. Jeżeli Z pisała je od serca, to musi być zajebistą osobą.

Muzycznie przypominają mi troszkę Szwedki z Those Dancing Days. Pozytywne, wesołe melodie. Charakterystyczne organki. Wszystko, brzmi bardzo, bardzo dziewczęco, ale z pazurem. Płytę stylizował (produkował) sam Mark Ronson nie dziwi więc, że wszystko jest na niej elegancko wyszlifowane. Ronson to nie jedyne 'nazwisko' kojarzone z zespołem. Berg spotyka się z Ryanem Rossem, Tennessee jest córką Pete Thomasa + dziewczyny były w trasie między innymi z Muse, Kings of Leon czy Razorlight. Aktualnie grają koncerty z The Strokes.

WOW!

Zdecydowanie warto posłuchać.

The Like to:
Z Berg - Guitar and Vocals
Tennessee Thomas - Drums
Laena Geronimo - Bass
Annie Monroe - Organs

Wszystkie niepodpisane zdjęcia pochodzą z Facebooka The Like

PS: Happy B-Day, Z !!!

the englishman in nevada city\\

Kocham mojego brata! Dziś szczególnie mocno. Przechodzę koło jego pokoju i słyszę nieznaną mi piosenkę.

kto powiedział, że psychodelia to czaszki?
foto z Myspace

- Młody! Czego słuchasz?
- Nie wiem!
- Jak to nie wiesz?
- Nie jest podpisane. Jak znajdę to ci wyślę linka...

Wracam do pokoju. Czekam. Wytężam słuch. Muzyka dobiegająca z jego pokoju intryguje. Jest! Otwieram link. Ściągam. Włączam. Odpływam i jakiś czas mnie nie ma. EP-ka się kończy. Ja chcę jeszcze raz!

Tak właśnie poznałam Kings & Queens. Ktoś użył ich kawałka 'National Divide' w filmiku rowerowym, który oglądał mój brat. A ja się zakochałam. Portale internetowe przyklejają im głównie etykietki z napisem 'indie', 'psych','folk'. O to ostatnie osobiście średnio bym ich posądzała, ale ok. Najbardziej trafny opis swojego brzmienia mają na Myspace. "Sounds like a horse slowing down'. Dokładnie.

A wszystko zaczęło się gdy w 2006 roku rozpadł się zespół The Pleased (tak, ten od Joanny Newsom). Rich Good urodzony w Crawley (południe Angli) wraz z swoją żoną Andreą osiedlili się w Nevada City i założyli Kings & Queens. Cztery lata później mają na koncie 6 pozycji i wspólne koncerty z cudowną Bat For Lashes czy Howlin Rain. Ja katuję 'The Dream Ends in Fury' czyli pierwsze LP. Tymczasem oni kwietniu tego roku wydali już trzecie. Nosi tytuł 'Jet in Carina'.

Jakbym się nie namęczyła i tak nie napiszę o nich trafniej niż oni sami o sobie. Nieczęsto się zdarza żeby zespół potrafił coś tak ciekawie i trafnie o sobie napisać, dlatego zdecydowałam się na cytat:

'The music trips down the mountains to the scrubby desert, landscape affecting sound. Kings & Queens is darkly psychedelic dream-pop (sparkling with tints of Peter Green-era Fleetwood Mac, Neu!, Roxy Music and Nick Drake); a layer cake of delayed guitars and analog organs twist and grind while harmony vocals float above a relentless rhythm section. These songs will see you warmed and alarmed. It gets under your skin.'


Co jeszcze mogę dodać? Posłuchajcie. Dajcie się zaczarować.

Fragmenty 'The Dream Ends in Fury' do ściągnięcia tutaj.

Kings & Queens to:

Andrea Good
Rich Good
David Torch
Art Echternacht

czwartek, 24 czerwca 2010

eyjafjallaOutOfTune\\

To nam Josi reckę zapodała elegancką! Moje ulubione fragmenty to te o Grancie i barierkach :D No dobra, ale do tematu...


stara fota OOT zajebana z Lasta


Chciałam napisać parę słów o koncercie Out Of Tune w szczecińskim klubie Alter Ego. Zacznę od negatywnej strony całego eventu - publiczności. Nie było jej za wiele. Ja nie potrafię ogarnąć dlaczego. Większość młodzieży w tym cudownym mieście to 'indie' dzieciaki z badzikami swoich ulubionych kapel, które co roku lansują się na Heinekenie, a na codzień słuchają muzyki z MTV2. Czy jeżeli Out Of Tune nie grają w MTV2 to znaczy, że są chujowi i na ich koncerty się nie chodzi? A może nikt im nie powiedział, że dostaną za to +10 punktów do lansu? Plus. Ci co się zjawili genialnie się bawili. Remiza party to najwyraźniej motyw przewodni każdego koncertu w Szczecinie...

Najfajniejsze jest to, że to JA jestem najbardziej marudzącą osobą. Panowie z OOT zdają się być pozytywnie do Szczecina nastawieni. Może oni ironizują? Jeżeli nie to podziwiam optymizm. Naprawdę. Na swoim blogu
bardzo nasze miasto chwalą, a już szczególnie nagłośnienie klubu i pana Czarka. Ich relacja, do przeczytania na ich Bloggerze.

A teraz ja pochwalę trochę Out Of Tune, bo sobie zasłużyli. Były zmiany w składzie. Do zespołu dołączył Kuba Dykiert, a perkusistę Michała zastąpił Kamil Kukla, którego w Szczecinie zastąpił inny Kamil. Whatever. Eryk (wokalista. dla niewtajemniczonych) wygrał prawie wszystkie pojedynki z mikrofonem. Tylko raz ratował się pożyczając mikrofon od Mateusza. Mateusz natomiast niszczył chórkami. Kogoś pominęłam? A! Maciek wyglądał jakby uciekł z The Strokes.

Zagrali bardzo fajny set. Bardzo. Było 'Killer Pop Machine' i 'Confidence' czyli moje zdecydowanie ulubione utwory. 'Plastikowy' z debiutu, chyba 'Refugees' się pojawiło (nie pamiętam dokładnie, ups). Były także utwory z nowej płyty, którą Eryk miał ponoć już w całości na laptopie. Nawet mi przeszło przez myśl, żeby go zagadać co by mi ją zgrał, bo wymacałam w torbie kabel do telefonu, ale się przed tym przypałem powstrzymałam. Może niedługo ją wydadzą. Mam nadzieję, że nastąpi to jak najszybciej bo z tego co usłyszałam podczas występu ciekawie się zapowiada.

A teraz mój highlight. Otóż Out Of Tune zaskoczyli mnie coverem, który zagrali. Spodziewałam się 'Szklanej Pogody', ale chyba za mało ludzi było w średnim wieku, aby puścić żarcik o tym, że niektórzy przyszli z rodzicami, spoko. Panowie wzięli tym razem na warsztat 'Psycho killer' (w oryginale Talking Heads). Śpiewałam to przez nich przez cały weekend! Przebili White Lies. Zagrali to po swojemu i brzmiało naprawdę genialnie. Panowie mają rękę do coverów. Zdecydowanie jest to polski zespół eksportowy. Jak uda im się wyrwać za granicę kraju, nie będzie siary. Wręcz przeciwnie.


Po koncercie, jakoś szybko się zmyłyśmy (dobrze jest mieć własny samochód). Pozdrawiam z tego miejsca Kaś, która reprezentowała ze mną na koncercie OOT Szczecin Fans, a teraz bansuje na wakacjach w stolicy :D Oby więcej wspólnych
wypadów!


fragment 'Szklanej Pogody' w wykonaniu OOT w Lublinie by quasimoi

poniedziałek, 21 czerwca 2010

summer is (not) overrated\\

Jaki piękny początek - dziś pierwszy dzień lata. W szkołach zajęcia się kończą i mentalnie robi się gorąco. Niektórych tak grzeje, że biegają w krótkich spodenkach, a przecież jest zimno! Wokół ogólna radocha i rzyganie tęczą. Ponieważ dzisiaj oficjalnie poszły się jebać wszystkie moje wakacyjno-festiwalowe plany. Cofam się w czasie. Mniej więcej o rok. Też mnie wtedy cieszyło nadejście lata i wakacji!



Do Krakowa na Selector Feastiwal wybrałyśmy się głównie z powodu Franz Ferdinand. Boscy Szkoci nie zawodzą nigdy. Widziałam ich w akcji 6 razy i nie odnotowałam słabego występu. Alex Kapranos wodzi publikę za nos. Rzuca zalotne spojrzenia, nieustannie kokietuje fanów w pierwszych rzędach. Wystarczy kombos: spojrzenie + ruch brwami i ma Cię! Aż iskrzy! Ciekawe czy jest świadomy, że 3/4 fanek wraca z jego koncertów przekonanych, że mu się podobają... Wcale bym się nie zdziwiła gdyby okazało się, że 'This Fire' pisał patrząc w lustro.
Był także Fisherspooner, którego show był dla mnie największą niespodzianką wieczoru. Tańce, przebieranki, wizualizacje... Niby się o tym słyszało, ale nie byłam na to gotowa. Och, jakie to było alternatywne!


Kloodi i Margee, a w tle Fisherspooner - gwiazda muzyki elektro.


Największą niespodzianką festiwalu był dla mnie jednak norweski Royksopp. Hipnotyczny set, fantastyczna i przesłodka Anneli Drecker, Torbjorn nieustannie krzyczący, że kocha Polskę...
Później gdzieś czytałam recenzję tego koncertu i pan dziennikarz, bardzo na te właśnie okrzyki narzekał. Nie rozumiem dlaczego. Uważam, że były cudowne i spontaniczne, a dokładniej cudowne bo spontaniczne. Torbjorn! Nie żałuj sobie okrzyków! Jesteś Norwegiem! Wikingiem jesteś!
W epicentrum euforii znalazłam się gdy usłyszałam pierwsze dźwięki 'What else is there?' z którym Annieli dała sobie wspaniale radę. Nie zostałam na bisy. Uciekała mi ekipa. Mogłam pozwolić im uciec i wracać sama. Młoda byłam...

Na początku miałam zamiar streścić wszystkie moje zeszłoroczne, wakacyjne wydarzenia, ale dużo tego cholera! Konkluzją miało być to, że tego lata nie mam ani jednego biletu. Selector opuściłam, na Opener wybieram się tylko niedzielę, z Pukkelpop'a też nic może nie wyjść i te wakacje będą bardzo, bardzo nieudane. Chciałam się trochę pożalić i pokazać jaka to ja nieszczęśliwa. Jednak tego nie zrobię!

W trakcie pisania o Fisherspoonerze dostałam na Facebooku wiadomość od znajomej (z koncertu Kasabian) z propozycją wyjazdu na Queens Of The Stone Age w sierpniu do Berlina.

'Byłam już na koncercie QOTSA w Zitadelle Spandau - to uroczy zameczek/pałacyk (jak zwał tak zwał) pośród którego piwo lało się strumieniami i pachniało konopiami. Klimat, którego nie wolno przegapić ;)'

Brzmi kusząco, prawda? Może nie będzie aż tak źle?
Uch, robi się gorąco!




sobota, 19 czerwca 2010

pilot \\

Mija już tydzień od kiedy spakowałam to pudło. Biały box z Ikei wypełniony głównie płytami, podpisanymi okładkami i kilkoma zdjęciami. Dla większości bez nadzwyczajniej wartości. Dla mnie najcenniejszy ze wszystkich waliz i pudełek, które spakowałam wyprowadzając się z Warszawy.
Mija już tydzień od kiedy wsiadłam w samochód i wyjechałam. Bez pożegnań, bo pożegnań nie lubię. Bez oglądania się za siebie. Bezwzględnie i prawie obojętnie. Tak przynajmniej myślałam...
Mija tydzień, a ja robię WSZYSTKO żeby się tylko nie rozpakowywać. Wydaje się, że na rzeczy, które przywiozłam nie ma miejsca w pokoju trzykrotnie większym niż ten, który wynajmowałam.
Potwornie się przy tym nudzę. Przeobrzydliwie lenię. Wściekam się niemiłośniernie na to miasto, w którym nie ma nic, a jak już coś jest, to jest zepsute.
Mam tu spędzić jeszcze co najmniej dwa miesiące. Wiec żeby nie zwariować będę mówić. A najlepiej mówi mi się o muzyce. To dla mnie najbardziej naturalny i zarazem najbardziej ekscytujący temat. O muzyce będę mówić nieobiektywnie. Z mojego punktu widzenia. Bądźcie gotowi na monologi o płytach, muzykach, koncertach, publicznościach, teledyskach, facebookach, twitterach, klubach i na innych takich tam. Po mojemu.

Bo to moje pudełko.